rotating_baner

sobota, 31 maja 2014

Jak wiadro to tylko z Camaguey

Około południa docieramy Viazulem do Camaguey. Nie tak źle - za nami tylko około 4 godziny jazdy. Nocleg mamy w świetnym miejscu przy placu Maceo, czyli w zasadzie w samym centrum. Na dokładkę nocleg jest w starym domu kolonialnym, z jak najbardziej kolonialnym wyposażeniem. Są stare meble, ładna zastawa, stare ozdoby etc. A między tym wszystkim biega mały człowiek, a my mamy serce w gardle, czy za moment jakaś ładna figurka porcelanowa, która pewnie pamięta jeszcze czasy Batisty, a których tu pełno wokół, nie rozbije się drobny mak.

Pomieszczenia są w tym domu bardzo wysokie, około 5 metrów. Dzięki temu w takich pokojach jest zdecydowanie chłodniej niż na zewnątrz. A za murami na ulicy jest już około 15 i zaczyna się piekło, temperatura spokojnie 35 stopni. Idziemy w ten upał na mały spacer i już po chwili okazuje się, że tu jest trochę inaczej niż w poprzednich miejscach gdzie byliśmy na Kubie.
Natrafiamy np. na uliczną zabawę. Ktoś po prostu wyciągnął głośniki, puścił muzykę i ludzie bawią się i tańczą spontanicznie na ulicy.
A tu pewne miłe Kubanki koniecznie chciały mieć zdjęcie.
Gdzieś na jakimś blogu, niestety nie pamiętamy teraz na jakim, przeczytaliśmy, że w Camaguey królują wiadra. No faktycznie, na wystawach sklepowych przy głównym deptaku to prawie same wiadra. Może w Camaguey robią je jakieś unikalne czy jak? W Toruniu są pierniki, w Wadowicach kremówki, a tu trochę inny produkt regionalny - wiadro.
W Camaguey też co jakiś czas ktoś nas zagaduje, ale z reguły nie po to żeby nam coś sprzedać, ale po to żeby sobie pogadać. Spotykamy np sędziwego pana, niejakiego Emmanuela, który pod koniec lat siedemdziesiątych spędził 2 lata w Warszawie w zakładach Fiata i bardzo miło wspomina Polaków i Polskę. Dowiadujemy się też, że jego żona, z którą jest od 35 lat jest chora na raka i on jeździ po Kubie pytając w różnych aptekach czy jest dla niej lekarstwo. Lek niestety jest importowany i ciężko go dostać. Pan dostaje emerytury 270 peso nacional miesięcznie, czyli jakieś 12 cuc (sic!), a lek kosztuje 300 cuc. Przyjaciele z Polski przysłali mu ten lek, ale kubańskie władze zatrzymały przesyłkę na granicy. Jak potem rozmowa schodzi na temat Che Guevary, to Emmanuel pomimo tego co usłyszeliśmy przed momentem broni go zaciekle. Tłumaczymy, że w Polsce sporo ludzi nie uważa go za bohatera, bo przecież ma krew wielu ludzi na rękach, że będąc ministrem w rządzie Castro podpisał wiele wyroków śmierci, ale miły starszy Pan zdecydowanie zaprzecza. Na temat Che nie ma co na Kubie dyskutować, jest on dla wszystkich wielkim bohaterem narodowym i koniec kropka. Jego podobizny są na każdym kroku. Che Guevara jest też na monecie i banknocie o nominale 3 peso. To taka mała ciekawostka, bo pieniądz o nominale 3 jest dla nas Europejczyków czymś dziwnym.
Będąc w Camaguey konieczne trzeba się wybrać na plac San Juan de Dios, zdecydowanie najładniejszy plac w mieście.
Generalnie miasto ładne i bardzo przyjazne, jednak jeden dzień w zupełności wystarczy by się z nim zapoznać.
Przeżywamy tutaj też deszczowy armagedon. Przez pół godziny leje się z nieba ściana deszczu i słychać grzmoty. Nie wiemy jak to się dzieje, ale zawsze akurat jak jest spora ulewa to wcale a wcale nam to nie przeszkadza. Raz jak była spora ulewa, to akurat jechaliśmy autobusem z Havany do Playa Larga, a dzisiaj na zewnątrz urwanie chmury, a my sobie spokojnie w casie wycinamy schabowego. Dobra żartujemy, dzisiaj w jadłospisie langusty i krewetki :-)
I poniżej jeszcze trochę zdjęć z Camaguey, ale już po deszczu lub na moment przed. W sumie to na deszcz specjalnie nie narzekamy, na parę chwil przed ulewą niesamowite zdjęcia można zrobić, chmury burzowe powodują, że światło robi się zupełnie inne. No i jest jeszcze jedna niezaprzeczalna zaleta deszczu, po nim temperatura spada o kilka stopni i wtedy spacer jest prawdziwą przyjemnością.
A pod wieczór niespodzianka, w sklepie natrafiamy na polski akcent prosto z Nidzicy. Sklep oczywiście dewizowy czyli taki gdzie płaci się w cuc. Cena na polskie tego specjału to około 4.5 zł.
Łukaszowi wieczorem pozwalamy zaszaleć. Dostaje wiertarkę i wielkie mango. Nie ma lepszej zabawy niż wiercić dziury w owocu. Uspokajamy wszystkich, którym w tym momencie podniosło się ciśnienie, żadne mango nie ucierpiało podczas robienia tego zdjęcia, a wiertarka jest zabawkowa :)
Trochę się boimy jutrzejszego pobytu w Santiago de Cuba. Wszyscy nam mówią, że w Camaguey na Santiago de Cuba i okolice mówi się, że jest to "tierra caliente", czyli gorąca ziemia i że te upały tutaj to nic i że w Santiago to dopiero nas przypiecze. No zobaczymy co to będzie.

2 komentarze: