rotating_baner

niedziela, 3 listopada 2013

Okolice Kanchanaburi i knajpa hit

Dzisiaj intensywny dzień, za 70 zł od osoby wykupiliśmy wycieczkę po okolicznych atrakcjach. Takie wycieczki mają swoje zalety, ale też i wady. Widzieliśmy sporo, ale wszystko raczej w intensywnym tempie. W niektórych miejscach fajnie by było dłużej pobyć, jak np w Hellfire Pass. No dobra, ale po kolei, najpierw godzinę wieźli nas do wodospadu. Całkiem fajny, chociaż te które mam nadzieję zobaczymy jutro w Erewan będą lepsze.



Potem był gwóźdź programu czyli Hellfire Pass. To kawałek linii kolejowej Tajlandia - Birma, którą zbudowali japończycy przy użyciu jeńców wojennych i miejscowej ludności. Jeńcy pracowali po 15 - 18 godzin na dobę prymitywnymi narzędziami, budując kolej przez dżunglę i góry. Hellfire Pass to mały fragment tej linii odnowiony przez rząd australijski i zamieniony w miejsce pamięci. Był to jeden z najtrudniejszych do wykonania odcinków. Co zresztą widać na zdjęciach.



Po Hellfire Pass był szybki niespecjalny obiad, a następnie wizyta w gorących źródłach. Ciekawe, że miejscowi do wody wchodzą głównie w ubraniach, więc chyba w strojach kąpielowych byliśmy jakby lekko nie na miejscu.



Ciekawym przeżyciem była też przejażdżka pociągiem po trasie Kolei Śmierci (w zasadzie to po jej malutkim kawałku), ale chyba jeszcze ciekawsze to było zobaczyć drewnianą konstrukcję mostu. Takich mostów na tej było ponoć kilkaset.



Po ciekawym dniu zaskoczenie przyszło wieczorem. Wybraliśmy się na kolację do knajpy, gdzie dzień wcześniej roiło się od lokalsów. Na początku trzeba było rozeznać się jaka jest zasada zdobycia jedzenia. Wyglądało to tak. Długie stoły z surowymi i częściowo przygotowanymi półproduktami, których było ze sto - i to nie jest przesada. Do tego brało się talerze, pałeczki a obsługa na stoliku odpalała coś podobnego do grilla, ale wokół rusztu było jeszcze miejsce gdzie można coś podgotować. Na tych długich stołach, z których można było sobie nakładać i przynosić do stolika to znaliśmy tak z połowę rzeczy. Co fajne to to że głównie były to owoce morza, co jeszcze fajniejsze to to że nie było limitu na to żarcie, a co już zupełnie niesamowite to to że cała impreza razem z napojami i deserem kosztowała nas około 29 zł. Żyć nie umierać w tej Tajlandii. Jutro też nas tam zobaczą.

1 komentarz:

  1. Ja również byłem w Kanchanaburi i bardzo mi się tam podobało. Niestety ale nie miałem już czasu na przejazd pociągiem czego bardzo żałuję :) Generalnie z chęcią bym tam jeszcze raz pojechał.

    OdpowiedzUsuń