rotating_baner

niedziela, 1 czerwca 2014

Tierra caliente

Budzimy się jeszcze w nocy, bo około 5 rano, autobus z Camaguey do Santiago de Cuba odjeżdża o 06:25. Na śniadanie prosimy tylko kawę i żeby nam pani przygotowała jakieś kanapki, które sobie zjemy później w autobusie. Na dworcu dopada nas kubańska rzeczywistość. Nasz autobus, jakoś nie chce przyjechać. W końcu dowiadujemy się że jest "roto" czyli zepsuty i będzie opóźnienie. Ostatecznie ruszamy godzinę później. Na zewnątrz temperatura trzydzieści kilka stopni, a w autobusie serwują nam polskie lato nad Bałtykiem czyli jakieś 18 stopni. Podczas postoju prosimy o dostęp do bagaży i w ostatniej chwili ratujemy się przed zamarznięciem polarami wyciągniętymi z placaka. Od tej pory obiecujemy sobie solennie zawsze brać ze sobą coś ciepłego do autobusu. W parku Cespedes czyli głównym placu Santiago de Cuba wielki termometr pokazuje 39 stopni (pamiętacie tierra caliente). Zatem to dobry moment żeby ruszyć na podbój muzeów.

Zaczynamy od Casa de Velazquez czyli najstarszego domu nie tylko na Kubie, ale i ponoć również w całej Ameryce Łacińskiej. Diego Velazquez to jeden z hiszpańskich konkwistadorów, który przybył na Kubę wraz z drugą wyprawą Krzysztofa Kolumba. Dom jest bardzo dobrze zachowany, sporo elementów i dekoracji jest jeszcze oryginalnych. Napewno warto.
W muzeum rodziny Bacardi (Museo Emilio Bacardi Moreau), które znajduje się w jednym z bardziej okazałych budynków niestety całujemy klamkę. Remont. A muzeum wygląda naprawdę imponująco, więc podwójnie szkoda, a zresztą zdjęcie poniżej mówi samo za siebie.
Następne pobliskie muzeum karnawału też zamknięte, więc za dużo to nie pozwiedzaliśmy. Na Plaza de Dolores jest sporo knajpek, za około 2 cuc można tam zjeść, niedużą ale pożywną pizzę. A z kolei na Plaza de Marte można pojeździć w wózku ciągniętym przez kozy! Warunek trzeba być małym dzieciakiem. Łukasz skrzętnie korzysta z tego przywileju i robi dwa kółka wokół placu. W końcu dzisiaj dzień dziecka. Oj... straszny był płacz jak trzeba było wysiadać. Z góry przepraszamy za jakość dwóch zdjęć poniżej, ale z gorąca i wilgoci "spocił" się nam obiektyw, którym były robione te zdjęcia. Szkło od wewnątrz obiektywu zaszło delikatną mgiełką i trzeba było trochę odczekać zanim wróci do normalności. Takie rzeczy czasem się dzieją, jak ktoś wie jak sobie z tym skutecznie poradzić, to chętnie wysłuchamy.
W Santiago de Cuba czeka nas więcej niespodzianek. Na przykład po ulicach jeżdzą jedne z najdziwniejszych samochodów do przewożenia ludzi. Takie mini - nie wiadomo co - busy.
To nie koniec niespodzianek. Przysiadamy na moment przy fontannie i akcja zupełnie jak w Azji. Nagle podbiega grupka Azjatów i koniecznie chcą robić sobie zdjęcia z Łukaszem. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że Ci Azjaci są z Myanmar (dawna Birma). Co robią Birmańczycy w komunistycznej Kubie? Może są na jakiejś wymianie pod hasłem "Wszystkie reżimy świata".
No jeszcze do pokazania mamy takie oto zdjęcie. Jak widać, niektórzy do barw narodowych podchodzą bardzo poważnie.
Generalnie w Santiago de Cuba jest sporo myśliwych, takich co to polują na turystów. Trzeba się przyzwyczaić do częstych zaczepek i pytań czy chemy może coś zjeść, albo czy może chcemy gdzieś podjechać albo zwyczajne daj dolara. Niech to nikogo nie zrazi, miasto ma naprawdę sporo do zaoferowania. I co warte zaznaczenia, jesteśmy na samym południu Kuby, jakieś 800 km od Havany i jest tutaj zupełnie, zupełnie inaczej.
Wieczorem idziemy jeszcze raz na długi spacer. Do Casa de Trova, gdzie można posłuchać muzyki na żywo, nie chcą nas wpuścić z Łukaszem. Tak na marginesie, trova to jeden z gatunków muzyki jakie powstały na Kubie. Utwór z tego gatunku śpiewany jest na dwa głosy w akompaniamencie jednej lub dwóch gitar. Najsłyniejszy przykład to piosenka Guantanemera, którą w zasadzie każdy zespół śpiewający dla turystów po knajpach czy ulicach ma w swoim repertuarze. Tu do posłuchania na youtube. A na pocieszenie zdjęcie, Casa de Trova od środka.
Za to spotykamy sympatycznych grajków, chcą dla nas oczywiście zagrać, a my chcemy ich posłuchać i porobić jakieś zdjęcia, ale już jest trochę ciemno, więc umawiamy się na jutro. Kolację jemy nietypowo, bo na mieście w paladarze, czyli takiej restauracji prowadzonej jako prywatna inicjatywa. Było smacznie chociaż drinka daiquiri zrobili tak paskudnego, że chyba po raz pierwszy w życiu zostawiamy w knajpie niedopity alkohol. O zgrozo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz