Nasza przygoda z Sydney wcale nie zaczęła się dobrze, najpierw koszmarny korek, a na drugi dzień zaliczamy wizytę u lekarza. Filip w nocy dostaje wysokiej gorączki. Poza tym żadnych objawów. Jak się okazuje później nasz najmłodszy podłapał gdzieś tzw. trzydniówkę (niegroźna choroba wirusowa) czyli trzy doby wysokiej gorączki, potem przychodzi wysypka na całym ciele, która trwa może dwanaście godzin. W końcu jednak ruszamy zobaczyć jedno z najbardziej wyczekiwanych miast podczas naszej podróży. Zobaczcie jak poradziliśmy sobie z Sydney.
Każdy turysta w tym najsłynniejszym mieście Australii biegnie zobaczyć jedną budowlę. Symbol nie tyle nawet miasta, co często całej Australii. Mowa oczywiście o budynku opery - Sydney Opera House. Doskonałym sposobem na jej obejrzenie, a przy okazji panoramy na centrum biznesowe miasta jest rejs po zatoce. Można to zrobić za stosunkowo niewielkie pieniądze wsiadając na miejski prom. Szczególnie popularne są promy do Manly Beach, to najdłuższy kurs, a trasa promu przecina całą zatokę. Jak ktoś ma szczęście to warto popłynąć w niedzielę, wtedy za wszystkie bilety zapłacimy tylko 2.5 AUD z kartą Opal, normalnie 7.6 AUD w jedną stronę. Oprócz niezaprzeczalnej zalety jaką jest zobaczenie Sydney z wody, samo Manly Beach to świetne miejsce na całodzienny wypad. Plaża jest tam bardzo przyjemna.
Po powrocie z Manly Beach idziemy na mały spacer po The Rocks czyli najstarszej dzielnicy Sydney. Stamtąd już tylko metry dzielą nas od kolejnej atrakcji. Będąc w tamtym miejscu nie można sobie odmówić przejścia przez słynny długi na ponad kilometr Harbour Bridge. A dla żądnych adrenaliny istnieje opcja spaceru po przęsłach mostu. Nie byliśmy, ale pewnie taka wycieczka robi wrażenie. Czy po przęsłach, czy wyjście na pylon mostu, bo i taka opcja jest, czy zwykłe przejście po jego chodniku gwarantuje doskonałe widoki na znaną już nam operę i centrum miasta.
Tu Harbour Bridge w pełnej krasie, zdjęcie zrobione z promu |
Po dwóch godzinach marszu w końcu docieramy do najsłynniejszej plaży Sydney - Bondi Beach. Czego tej plaży nie można odmówić to z pewnością rozmachu. Jest ogromna. Na jej południowym krańcu znajduje się wykuty w skale malowniczy basen. Aż się chce wskoczyć do wody.
W knajpach na stojakach stoją deski surfingowe. U nas też podobny obrazek można zobaczyć. Tyle, że nasze deski to do surfowania po śniegu.
Wracamy do stacji Central z Bondi i zaglądamy do pobliskiej Chinatown. Nos i przeczucia nas nie mylą. Trafiamy na wyśmienite i tanie azjatyckie jedzenie. Ilość możliwych potraw jakie możemy zakupić oszałamia. Szkoda, że tylko co najwyżej dwie potrawy zmieszczą nam się żołądków.
Zrobiło się dość późno, czas wracać do naszego noclegu z Airbnb. Jutro ruszamy dalej, na północ, w kierunku Brisbane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz