rotating_baner

sobota, 22 września 2018

Gunung Batur

Być może trudno w to uwierzyć, ale po raz pierwszy od początku wyjazdu nasze drogi rozchodzą się. Co prawda zaledwie na około 10 godzin, ale jednak. Rozłąka przychodzi barbarzyńską porą. Pobudka godzina 2 w nocy. Środek nocy, ciemno wszędzie, głucho wszędzie, Ubud wydaje się zupełnie wymarłe. Tą ciszę psuje podjeżdżająca prawie bezszelestnie Toyota (czy już wspominałem, że w Ubud prawie nie ma innych samochodów?). Ostatni rzut okiem czy wszystko na pokładzie. Sprawdzam zatem latarka jest, telefon jest, aparat fotograficzny jest, saszetka na szyję z pieniędzmi i dokumentami jest, mały plecak też na stanie. Można wsiadać. Ruszam zdobyć wielką górę wulkan Batur.



Plan wycieczki jest dość prosty. Samochody zbierają chętnych po całej wyspie i zwożą na ogromny parking niedaleko góry. Gdzieś po drodze jeszcze mały przystanek na smaczne naleśniki i krzepiącą herbatę. Na parkingu gdzie już robi się bardzo tłoczno poznajemy naszego przewodnika. Bardzo sympatyczny człowiek. Mam okazję uciąć sobie z nim małą pogawędkę na temat jego pracy, jest mocno inaczej niż u "nas" Europie, ale o tym może za moment.
Batur nie jest najwyższą górą na Bali. Jej wysokość to 1711 m.n.p.m. Na tej indonezyjskiej wyspie są wyższe wulkany, jak choćby Agung, który mierzy aż 3031 m.n.p.m. i jest najwyższą górą na tej wyspie. 1711 m.n.p.m może nie powala, ale to już całkiem sporo. Prawie tyle co nasza Babia Góra. Mamy trochę ułatwione zadanie. Startujemy z parkingu położonego na wysokości około 1000 m. Zatem do pokonania pozostaje około 700 m. Mamy na to około 2h i są to dość rozsądne ramy czasowe jak na taką wycieczkę.
Po drodze przystanek na modlitwę oraz ofiarę, która ma obłaskawić duchy i zapewnić powodzenie wyprawy. Patrzę na to z niepokojem, bo nie jestem pewny czy nasz przewodnik się pomodlił. Może warto obłaskawić balijskie bóstwa zanim wleziemy na ten wulkan.




Na szczyt docieramy grubo przed czasem i mimo tego ciężko już nam znaleźć dogodne miejsce. Wierzchołek wulkanu okupuje już całkiem spora ilość amatorów wschodów słońca. A jak już jesteśmy przy wschodzie słońca to hmmm... moim zdaniem lekka porażka, ale może trochę to wynikło z wygórowanych wyobrażeń. A wyszło jak zwykle, jak niebo zasnute chmurami to o pełnej satysfakcji z widoku nie może być mowy. Sytuację ratuje sceneria, bo wulkan i okoliczności przyrody nie zawodzą.




Na górze trzeba pilnować jedzenia ze względu na makaki, które okupują niektóre miejsca na szczycie. Są tam nie bez powodu. Turyści to dla nich doskonałe źródło bananów, chleba tostowego czy innych przekąsek.




Z atrakcji dostajemy od naszego "gajda" gotowane jajko, ale nie takie zwykłe gotowane, tylko gotowane w wulkanie! To dopiero frajda. Jako dodatek podgrzany wulkanicznie banan. Zjadam szybko, pobliski makak już na mnie łypie.




No dobra, wschód słońca zaliczony, śniadanie zjedzone, czas się zbierać. Po drodze podziwiamy zbocza wulkanu, które za dnia wyglądają zupełnie inaczej niż wtedy kiedy wpełzaliśmy na nie w środku nocy. Po drodze ucinam małą pogawędkę z naszym sympatycznym przewodnikiem na temat jego pracy. Jak się okazuje wstaje on codziennie o 2 w nocy, wychodzi na na wulkan wysoki na 1700 m z turystami, na 12 wraca do domu. Trochę snu i można rozpoczynać dzień. I tak przez ostatnie 10 lat dzień w dzień. Jak pytam się go czy na jakiś urlop się wybrał kiedykolwiek to patrzy na mnie zdziwiony. Żadnych urlopów, a o L4 to co najwyżej można pomarzyć. Układ prosty: bez pracy nie ma kołaczy - jak nie pojawi się w pracy to nie dostanie pieniędzy. Może to zabrzmi naiwnie, ale dla mnie człowieka z Europy wychowanego na pracy na etacie takie zderzenie z indonezyjskimi realiami jest trochę szokujące. Hmm czasem nawet nie wiemy jak nam tu dobrze w tej Europie.
Czas na kwaterę, zdrzemnąć się trochę i po raz ostatni wyruszyć na buszowanie po Ubud. Jakoś tak polubiliśmy tą miejscowość i gorąco ją wszystkim polecamy. Na następny dzień niestety trzeba pakować bagaże i ruszamy dalej. Bali samo się nie zwiedzi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz